Bogdan Mirowski

Bogdan Mirowski tworzy w srebrze od 30 lat, projektując i wykonując biżuterię, rzeźby i przedmioty użytkowe. W swojej twórczości skupia się jednak przede wszystkim na specyficznych rzeźbach ze srebra, łącznych z wielu części. W pracach chętnie stosuje bursztyn w naturalnej formie, umiejętnie wkomponowując go w całość.

Kiedy wpisze się do wyszukiwarki Bogdan Mirowski, najwięcej wyników wskazuje na Bursztynowego Słowika.

W ciągu 15 lat otrzymało go wielu ludzi – nie tylko laureaci Sopockiego Festiwalu organizowanego przez TVN, ale także nobliści, a nawet papież. Stał się on także symbolem Sopotu – był tak popularny, że nawet swego czasu Hestia uznała go za bardziej rozpoznawalny niż oficjalny herb z mewą i rybą. Przez 15 lat nie zrezygnowano z mojego autorstwa statuetki. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo mi to pomaga – fakt, że jestem twórcą Bursztynowego Słowika często decydował, że to właśnie ja dostawałem pewne zlecenia. Jednak – choć jestem z nim silnie kojarzony – jest to tylko część mojej pracy.

Specjalizuje się Pan w formach rzeźbiarskich i – zdaniem wielu – osiągnął w tej dziedzinie niekwestionowany status mistrzowski.

Moją przygodę ze złotnictwem zaczynałem ponad 30 lat temu, wykonując biżuterię. Ale od samego początku byłem przekonany, że właściwą drogą jest jednak rzeźbienie. I to jest piękne: wiedzieć, co się chce osiągnąć i konsekwentnie do tego dążyć. Moim zdaniem, bardzo trudne jest nie samo rzeźbienie, ale wykonywanie form rzeźbiarskich z dziesiątków kawałków, tak jak ja to transformuję. Bo trzeba naprawdę dobrze znać warsztat, żeby sprostać temu wyzwaniu. Moje postaci są niejako zatrzymane w kadrze, wyrwane na chwilę z tego, co robią. Czasem ludzie gubią się w tym, gdzie jest rzeczywistość, a gdzie fikcja... Także znajomość natury bursztynu pomaga mi, by w sposób właściwy z niego korzystać.

Jaki to jest właściwy sposób wykorzystania bursztynu?

Nie kaleczę go. Nie szlifuję, nie poleruję. Raczej dorabiam teorię do kawałka bursztynu. Nawet jeśli ktoś wcześniej ingerował w jego naturalną formę, staram się tę ingerencję odpowiednio wykorzystać. Dobrze to widać w większych formach rzeźbiarskich, na przykład w pracy zatytułowanej Skryba: ponacinałem kawałek bursztynu tak, by uzyskać efekt kartek książki, a jego korę wykorzystałem jako okładkę. Surowiec ten jest wyjątkowo oryginalny i nie należy przetwarzać go „do zabicia”.
Uważam, że bursztyn obecnie jest profanowany – dlatego jestem pełen uznania dla działań edukacyjnych prof. Barbary Kosmowskiej-Ceranowicz. Nie jest ona wprawdzie w stanie zatrzymać tej lawiny profanacji, ale i tak udało jej się zaszczepić pewną wrażliwość na bursztyn naturalny. Kiedy wiele lat temu zaczynałem pracę w zakładzie jubilerskim, gdzie przerabiano setki kilogramów surowca, nikt się z nim specjalnie nie liczył. Ale tylko ja wiem, jakie doznania towarzyszyły mi podczas prac szlifierskich. Może właśnie dlatego mam do niego wyjątkowy stosunek. I czasem, kiedy biorę do ręki dużą, piękną bryłę, szkoda mi cokolwiek z nią zrobić. Ja bym ją ubrał. Bez względu na trudności, na jej kształt, staram się dopowiadać jakąś historię, byleby jej tylko nie zniszczyć. Kiedyś otrzymałem bursztyn „do zrobienia” – wkomponowałem go w walizkę trzymaną przez postać ludzką. Ten bursztyn zasugerował mi ostateczną formę całej pracy! Pamiętam, że zleceniodawczyni przy odbiorze powiedziała: „Myślałam, że będę go eksponować, a on został na drugim planie.” I wydaje mi się, że właśnie o to chodzi: by nie wypychać go na siłę na pierwszy plan, tylko by go umiejętnie zakomponować. Dlatego bryła bursztynu jest w moich pracach czasem głową kobiety z kokiem, czasem sobolowym futrem, kiedy indziej spodniami... Najgorsze jest szlifowanie, klarowanie czy polerowanie, żeby – paradoksalnie! – oddać jego walory. Niech ta tajemnica w nim zostanie – jestem przekonany, że to jest forma szacunku dla wieku bursztynu.

Wystawa „Sopocki Słowik i inni” w Galerii Ambermoda w Sopocie latem tego roku była ważnym wydarzeniem artystycznym i gratką dla wielbicieli Pana sztuki.

916_2Wystawy są dla mnie taką próbą zaznaczenia, że stale się rozwijam, próbuję tworzyć coś nowego. Nie ścigam się z innymi, ścigam się sam ze sobą. Im jest się starszym, tym więcej nasuwa się refleksji na temat mijającego czasu i przychodzi poczucie, że coś ucieka... Na szczęście nie ma to wpływu na moją twórczość – mam wrażenie pełnego oddechu... Zastanawiam się też, czy nie wrócić do tworzenia biżuterii...

Właśnie na tej wystawie zapowiedział Pan powrót do pierścionków.

Mam w tej dziedzinie bardzo duże doświadczenie: zaczynałem od złotych pierścionków. I choć robiono je wtedy z wykrojników, ja zawsze zadawałem sobie trud, żeby były choć trochę inne – miesięcznie potrafiłem zrobić 30 sztuk, każda inna.
Myślę, że obecnie wytworzyła się pewna pustka na rynku. Owszem, jest on bogaty, ale nie ma na nim takiej biżuterii, o jakiej ja myślę. Takiej, do której stworzenia potrzebny jest młotek – bo trzeba ją po prostu wyklepać. I zrobić to w sposób perfekcyjny. Kiedy patrzy się na skończoną formę, to wydaje się to takie oczywiste, że została wykonana prawidłowo, ale mało kto się zastanawia, jak została wykonana. Szczególnie w przypadku dużych form, które są – moim zdaniem – swego rodzaju pułapką, ponieważ obnażają wszelkie warsztatowe niedoróbki. Dlatego myślę, że tu jest jeszcze wiele do zrobienia.

Kim są odbiorcy Pana prac?

Przede wszystkim są to klienci indywidualni. Ja wykonuję prace, które potem nierzadko okazują się absolutnym strzałem w dziesiątkę, bo idealnie pasują do konkretnego odbiorcy, utrafiają w jego gust. Największym sukcesem artysty jest to, że pracownia jest pusta. Pracując, staram się także nie szczędzić czasu na dopracowanie detalu, staram się te moje dzieła przeżywać. Zawsze jest niebezpieczeństwo, że kiedy ja się spieszę, traci na tym praca. Dla mnie pojęcie rzeczy skończonej jest związane nierozerwalnie z reakcją odbiorcy: jeśli oglądając gotową pracę, jest zaskoczony dbałością o detale, wiem, że jest dobrze. Nie można żałować inwencji ani czasu. Twórcy nie może też przyświecać merkantylny cel, bo to zabija sztukę. Mogę oczywiście zrobić rzeczy a la XXI wiek, proste i oszczędne w formie, ale nie widzę sensu. Zresztą mnie zawsze bardziej interesowało co innego – okres średniowiecza.

Pana prace rzeczywiście tchną estetyką tego okresu.

Może to zabrzmi górnolotnie, ale byłem kiedyś zainspirowany Boschem. Jest w tej sztuce coś pociągającego, spojrzenie na człowieka i to krążenie wokół istot ludzkich w różnych formach. Jest mi to bliskie i dobrze się z tym czuję. Moim marzeniem jest stworzenie 2-3 planów postaci ludzkich; na razie jednak ciągle ćwiczę detal. Choć gdyby te moje dotychczasowe postaci zgrupować, to już teraz powstałaby niesamowita historia. Plus architektura, którą ćwiczę za pomocą półfabrykatów: drewna, mas żywicznych – one są w stanie dobrze oddać ten klimat. Myślałem także o tym, by te postaci umieścić w formach ceramicznych. Nie spieszę się jednak z realizacją pomysłów, ponieważ wiem, że większe realizacje muszą przychodzić wtedy, kiedy ma się pewność, że ich się nie skaleczy...

Tak jak ta rama do tryptyku w Muzeum Bursztynu, która czekała wiele lat, by wypełnić się treścią.

Tak, potrzebna jest pewna dojrzałość. Nie wystarczy być dobrym warsztatowo, potrzebna jest forma, treść, lekkość, plastyczność, wyraz... Jestem przekonany, że dotrzeć można do tego wszystkiego tylko pracując. Srebro stało mi się zupełnie posłuszne. Nie mam problemu z formą, dobrze wiem, jak to ma wyglądać. Ale nadal potrzebny jest mi czas.