Mało jest tak charakterystycznych, a przy tym genialnie prostych pomysłów jak jego biało-czarna szachownica z rdzawą plamką pośrodku każdego białego pola. Wokół jego kolekcji narosło już wiele legend, które on sam podsyca, dobudowując ideologię do wszystkiego, co robi.

Z okazji 21-lecia dotychczasowej pracowni i galerii na krakowskim Kazimierzu otworzyłeś nową – tuż obok starej.

Planowałem to już od kilku lat, chcąc zapewnić sobie miękkie lądowanie w obliczu nadciągającej konieczności opuszczenia dotychczasowej galerii i pracowni w jednym. Tymczasem firma, która miała ją wyremontować, w czasie pandemii porzuciła ten cel, pozostawiając mnie z dwoma lokalami w odległości 150 metrów. I nie jest to bynajmniej oznaka szalonego popytu na biżuterię… Długo się zastanawiałem, co z tym nadmiarem zrobić, aż w końcu wymyśliłem, że to będzie moja najlepsza „kopalnia odkrywkowa”, jaką miałem. Zdecydowałem, że galeria i pracownia zostaną tu, gdzie są, a do nowego lokalu przeniosę część ekspozycji. Znalazłem też patrona dla tej nowej galerii – to fotografia Jana Saudka „Deep devotion Weronika”, na której widoczna jest klęcząca w pozycji modlitewnej dziewczyna tuż przed pocałowaniem wyciągniętej męskiej ręki. Przyznaję, jego wydźwięk jest dość kontrowersyjny – teraz, kiedy odświeżyłem sobie Saudka, nie kocham go już tak jak wcześniej (śmiech). Ale fotografia zostaje.

Na otwarcie licznie przybyły kalmary, poduszki, mandaryny, obierki, ogryzki, rydze, bulwiaki, nonejmy… – jednym słowem cała rodzina Błażko.

Jeśli chodzi o nazwy, to w mojej biżuterii jest cały nurt gastronomiczny, nurt AGD, są też odpady (śmiech). Bransoleta klubowa, czyli taka, jaką ja też noszę, była reprezentowana chyba w siedmiu egzemplarzach. Nosiciele mojej biżuterii pięknie się zmobilizowali i pozytywnie zaskoczyli frekwencją.

„Nosiciele”, jak ich nazywasz, zdają się być uzależnieni od Twojej biżuterii, podobno kompletują całe jej kolekcje i nigdy nie mają dość.

To jest dziwna sprawa… Ale ja ich trochę rozumiem, szczególnie że tylko raz spotkałem ozdobę, którą sam chciałbym nosić – to bransoleta, którą sam dla siebie wykonałem (śmiech). Więc nie dziwię się, że jak ktoś już wejdzie w ten deseniowy świat, taki trochę dla małych dziewczynek, to już trudno mu go porzucić.

Zapewne tym trudniej, bo tworzysz do swojej biżuterii całe historie…

Już tak mam, że do tego, co robię, tworzę ideologię. Źródłem jest zawsze literatura. Pochodzę z inteligenckiego domu, w którym kobiety są mocne, a mężczyźni mają silne pasje. Przez całe moje młode życie byłem przekonany, że będę pisać, ale do dziś ograniczam się do opowiadania historyjek i kreowania nowych rzeczywistości. Kiedy czytałem „Dwanaście krzeseł” Ilji Ilfa i Eugeniusza Pietrowa, założyłem swój pierwszy klub pod taką właśnie nazwą. Czytałem też mnóstwo książek Gabriela Garcii Marqueza, ponieważ dobrze się odnajdowałem w jego historiach. Zacząłem snuć jakąś beletrystykę, jednocześnie robiąc biżuterię. Czasem nawet mi się zdawało, że jestem przedstawicielem magicznego realizmu w biżuterii – ale to chyba raczej na pewno nie jest prawdą (śmiech). Prawdą jest z pewnością to, że moje zamiłowanie do czytania zaczęło się przekładać na biżuteryjne życie. Więc kiedy już motyw szachownicy był całkiem dobrze rozpowszechniony, zażartowałem sobie, że jestem samozwańczym prezesem Klubu Miłośników Biało-Czarnej Szachownicy z Rdzawą Kropką Pośrodku Każdego Białego Pola. Potem moja prezesura rozszerzyła się na wszystkie kolekcje (śmiech). Spotkania Klubu organizowałem przez wiele lat z okazji moich urodzin 5 lipca. I za każdym razem mówiłem klubowiczom, żeby następnym razem przynieśli zdjęcia, bo legitymacje członkowskie już są gotowe (śmiech). Obecnie formuła się wyczerpała – właściwie to kilka razy się już wyczerpywała, potem jednak z różnych powodów wracałem do organizacji tych spotkań. Aha, dodam jeszcze, że hasło, którym zaprosiłem na otwarcie drugiej galerii, też jest z literatury – z „Trumniarza” Aleksandra Puszkina, gdzie brzmiało „Bulwiaki, przybywajcie”.

Motyw szachownicy w biżuterii to Twój znak rozpoznawczy. Jak wpadłeś na ten pomysł?

To był proces, który trwał kilka lat. Zaczął się w 1992 roku, kiedy Kasia Marszalec i Marek Milanowski w swojej gdańskiej galerii zorganizowali mi wystawę, którą zatytułowali „Ostatnia aborcja w Najjaśniejszej”, gdyż odbyła się ona w czasie gorących dyskusji o zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Pokazałem na niej biżuterię z syntetycznego korala, hebanu i turkusu, wszystko duże formy – pewnie dlatego, że wtedy jeszcze nie potrafiłem robić małych (śmiech). Olbrzymie gabaryty, olbrzymia waga – czyli nie do noszenia. Co z tego, że były całkiem oryginalne? Jakiś czas temu trafił do mnie komplet z tamtych czasów – szybko znalazł nowego nabywcę za całkiem przyzwoitą sumę, więc chyba jednak miała ta biżuteria jakąś wartość (śmiech). A tak przy okazji: bransoleta z tego kompletu miała tytuł „Kisiel w majtkach”. Nie, nie ja ją wymyśliłem (śmiech). W czasie premierowej wystawy takie hasło rzuciły studentki medycyny i niestety zostało ono zapamiętane (śmiech).

Wracając do wystawy: było o niej głośno, gazety zamieściły pozytywne recenzje, tylko ja byłem mało zadowolony. Moim zdaniem, to były mało profesjonalne przedmioty, które – jak na potwierdzenie – rzadko się sprzedawały. Nie miałem na kawę i papierosy, na jedzenie też nie – pamiętam, że strasznie wtedy chudy byłem. Coraz bardziej nie podobało mi się to chodzenie bez pieniędzy – zwłaszcza w branży, która kojarzy się z bogactwem. Musiałem więc pilnie znaleźć jakiś inny pomysł na siebie. Założyłem, że najlepszym rozwiązaniem będzie stworzenie biżuterii, która będzie kupowana często i chętnie. Intensywnie myślałem, aż w końcu na jakimś krakowskim strychu, gdzie miałem wtedy pracownię, głowa w końcu zadziałała – wektory ze wszystkich stron zostały posłane, żeby zrodził się przedmiot. Jako że zawsze myślałem cyklami, nigdy zaś pojedynczym przedmiotem, ważne było stworzenie ideologii, która pozwoli wykreować taki cykl. Szukałem deseniu, który trafi do jak największej grupy odbiorców. Skorzystałem z podpowiedzi nieocenionego Zdzisława Maklakiewicza z „Rejsu” i intensywnie szukałem w głowie motywów, które odbiorcy dobrze znają – w końcu właśnie je najbardziej lubią. I tak wpadłem na pomysł szachownicy – ją wszyscy znają! Wydałem wojnę paniom – to one były dla mnie przeciwnikiem, biżuteria zaś zasadzką. Kiedy ją kupowały, wpadały w zasadzkę. Nic im tam oczywiście nie groziło – oprócz tego, że istniało duże ryzyko, że zapragną więcej i więcej, aż wpadną w nałóg. A przecież właśnie o to mi chodziło! Miałem być jak zaraza w ich życiu – tego właśnie sobie życzyłem (śmiech). Zachwycony błyskawicznie wdrożyłem wzór, ale był on… martwy. Potrzebowałem jeszcze chwili, by wpaść na pomysł dodania rdzawego punktu na każdym białym polu – i wtedy zagrało! Byłem zachwycony – pomysł chwycił, panie kupowały i nosiły, szalałem ze szczęścia, widząc je na mieście w mojej biżuterii. Nic już nie było takie samo jak przedtem – cały świat stał się dla mnie szachownicą. Nawet patrząc ma księżyc, zastanawiałem się, jak go pokratkować. Rozmawiałem z ludźmi i jednocześnie kroiłem ich w siatkę anatomiczną. Unosiłem się jakieś 20 cm nad ziemią – cudowne uczucie (śmiech). Dziś już nie potrafię tak „odlecieć”, żyć tylko i wyłącznie projektowaniem… Wtedy po prostu wskoczyłem do rzeki i płynąłem. A jednocześnie stawałem się coraz większym samotnikiem, ponieważ zaczęło mi przeszkadzać towarzystwo ludzi ze środowiska złotniczego. Im więcej ludzi tam, gdzie tworzy się ideologię – nawet jeśli jest ona obarczona błędem, ale to nie ma przecież znaczenia, ponieważ jest to autorska ideologia – tym trudniej wydobyć esencję. Każdy chce dodać coś od siebie i nagle okazuje się, że to już nie jest twoja ideologia, coraz więcej jest w niej elementów obcych. Więc nie miałem innego wyboru jak wybrać samotność.

Szachownica była przez długi czas biało-czarna z rdzawą kropką aż pojawił się kolor…

On się pojawił już na początku, ale okazało się, że na 10 sprzedanych przedmiotów 9 było biało-czarnych a 1 kolorowy, więc wszystko było jasne. Klienci decydowali, co chcą kupować, a ja właśnie to robiłem – chciałem przecież płynąć z prądem rzeki, która mnie niosła. Byłem jasno zdefiniowany co do samej szachownicy. Umieszczenie punktów pośrodku każdego pola było efektem lśnienia. Lśnienie to dla mnie moment pojawienia się wyczekiwanej odpowiedzi na pytania, które sobie zadaję, kiedy czuję, że nadszedł czas na zmianę. Trochę tak, jakbym dopłynął do kolejnego progu rzecznego, za którym wiem, że będzie już inaczej i czekam na tę zmianę. Lśnienie to niesamowicie euforyczny moment – jak zakochanie.

Zdarzają Ci się jeszcze te momenty lśnienia?

W trakcie procesu tworzenia zawsze odczuwam euforię, ale bynajmniej nie z powodu genialnego efektu końcowego, tylko dlatego, że w nim uczestniczę. Same momenty lśnienia nadal się zdarzają, ale już rzadziej, niestety. Jak człowiek jest młody i zaczyna swoją przygodę ze sztuką, to wszystko go zachwyca. Z biegiem czasu staje się coraz bardziej wybredny, byle ciastko już go nie zachwyci… Wiec jest coraz trudniej… Teraz ogromną przyjemność sprawia mi obserwowanie, jak pracujący ze mną ludzie wkręcają się w tę biżuterię i zaczynają podobnie reagować – wygląda na to, że wcale nie trzeba być twórcą, by działała. Już od pewnego czasu myślę „Błażko” to my, a nie ja. Jestem niezmiennie zaczynem, ode mnie pochodzą pomysły, ale moja załoga współtworzy tę historię. To całkiem przyjemnie nazywać się Błażko, a Grzesiek Błażko to już w ogóle (śmiech). Nie mówię, że łatwo z tym żyć, ale czasami jest przyjemnie (śmiech).

Od 21 lat na krakowskim Kazimierzu – co jest tu tak fascynującego?

Pojawiłem się, bo mi się strasznie podobało na Kazimierzu. Podrapany, zniszczony, ze śladami po kulach był fascynujący, wręcz hipnotyzujący. Teraz jest inaczej, obrazek jest już bardziej cukierkowy, bardziej pod turystów – dziury w ziemi zostały załatane, kamienice odremontowane… Możliwe, że to ma jakiś urok, ale mój sentyment do obrazka z lat 90. pozostał. Kazimierz jest tak mały, że kiedy się na nim pojawiasz, od razu zostajesz jego twarzą. A twarzami Kazimierza są żule i właściciele restauracji. I ja – gdzieś pomiędzy nimi (śmiech).

Dla Krakowa porzuciłeś Gdańsk.

Gdańsk nie dawał mi tych możliwości, które dał mi Kraków. Uwielbiałem ludzi z Trójmiasta, ale nie czułem się jednym z nich. Więc kiedy moja ówczesna dziewczyna dostała propozycję pracy pod Krakowem, ani chwilę się nie wahałem. Spakowałem mój dobytek do auta – zgodnie z zasadą, że moje prywatne rzeczy muszą się zmieścić na tylnym siedzeniu, zaś warsztat w bagażniku. Zawsze dbałem o to, by mieć jak najmniej rzeczy, bo wtedy łatwiej się przeprowadzić. A ja w życiu przeprowadzałem się ponad 60 razy… Zmieniałem mieszkania czasem z błahych powodów, a czasem tak poważnych jak np. parapet. W tamtych czasach walcarkę montowałem na parapecie – wielokrotnie zostawał mi w ręku parapet razem z walcarką (śmiech). W międzyczasie raz nawet wróciłem na chwilę do Gdańska, ale coraz bardziej czułem, że nie jest to moje miejsce. Nigdy nie pożałowałem wyboru Krakowa. W Krakowie było swobodniej – słuchałem wtedy jeszcze mało znanego Macieja Maleńczuka grającego na Floriańskiej, bawiłem się dobrze, żyłem życiem krakowskiego undergroundu. I kreowałem szachownicę, spędzając niewiarygodnie wiele czasu w pracowni na tworzeniu biżuterii, która unosiła mnie kilka centymetrów nad ziemią... Moja biżuteria była bardzo charakterystyczna i tak pożądana, że dziewczyny, których nie było stać na jej zakup, robiły sobie jej kopie z modeliny. To, co przeżyłem w Krakowie, było namiastką epoki dzieci kwiatów – i bardzo mi się to podobało.

A teraz na tym Kazimierzu jestem uwikłany w dwa wnętrza… Na szczęście niezmiennie lubię tworzyć biżuterię, snuć opowiadanie, które mam do opowiedzenia. Marzy mi się pracownia gdzieś w nadmorskiej miejscowości, kilka metrów do plaży, gdzie temperatura nie spada poniżej 16 stopni Celsjusza. Więc jeśli mam takie marzenia, to chyba jednak krakowski Kazimierz nie jest tak do końca moim miejscem…