Jego największą pasją jest tworzenie biżuterii – tak dużą, że chcąc za wszelką cenę zostać w zawodzie, znalazł niszę na rynku jubilerskim, w której z powodzeniem funkcjonuje już od dekady. Biżuteria, którą wykonuje od ponad 40 lat, i zdjęcia, które „wychodził” przez ostatnie 4 lata, przyniosły mu Odznakę Honorową Zasłużonego dla Warszawy.
Kiedy pojawiam się w pracowni, Jan jest w trakcie… redagowania tekstu książki.
Pisać też umiesz?
Tak mówią. Dlatego dostałem tę książkę do zredagowania.
Człowiek wielu talentów. Jakie masz jeszcze?
Podobno robię fajne zdjęcia (śmiech). Nadal robię biżuterię, ale już inną – 10 lat temu razem z Marcinem Gronkowskim zajęliśmy się obrączkami. W naszej pracowni i pod naszym czujnym okiem para narzeczonych może uczestniczyć w tworzeniu swoich ślubnych obrączek albo może nam zlecić ich wykonanie wedle własnego pomysłu. Narodziny konceptu „Wasze obrączki – zróbcie sobie sami” to efekt kryzysu na rynku złotniczo-artystycznym sprzed ponad dekady, który dopadł nas stosunkowo wcześnie w porównaniu z innymi kolegami-złotnikami. Stanęliśmy wtedy przed wyborem: albo zmienić zawód, albo szukać niszy w zawodzie, który wykonujemy, znamy i lubimy. W tym roku świętujemy 10-lecie „obrączek”…
Całkiem pojemna ta obrączkowa nisza, wielu dobrych złotników się w niej odnalazło.
To fakt, tematem zajęli się także inni projektanci i naprawdę dobrze im to wychodzi. Podejście z artystycznym zacięciem i dobrym warsztatem – w sensie klasycznej jubilerskiej roboty – daje nam pewną przewagę nad sieciowymi salonami jubilerskimi. Choć właściwie żadna z nas konkurencja – duże firmy pewnie nawet nie zauważają naszego istnienia.
Klienci zauważają różnicę między obrączkami od Was a tymi z sieciówki?
Oczywiście, inaczej byliby klientami sieciówek a nie naszymi. Przede wszystkim cenią sobie ręczną robotę, którą widać. U nas widać ją może nawet bardziej, ponieważ ja zwyczajnie nie lubię, kiedy biżuteria wygląda jak spod linijki. Zdecydowanie wolę, kiedy zostaje ślad pracy ludzkiej ręki, pewna kontrolowana niedokładność, może nawet niedbałość, dająca ten wyjątkowy dla każdego przedmiotu końcowy efekt. Klienci cenią sobie także możliwość wykonania obrączek z powierzonego złota. Kiedy pojawiają się ze starą biżuterią, namawiam ich, żeby jej nie przetapiali, tylko odświeżyli czy dopasowali rozmiar. Niedawno przyszła para z obrączkami po dziadkach, z wygrawerowaną wewnątrz datą ślubu. Nie mogłem się powstrzymać, by nie zaproponować im dograwerowania daty ich ślubu, bez przetapiania. Wyobraziłem sobie, że ich dzieci zrobią to samo – czyż to nie piękny sposób zachowania rodzinnej biżuterii? Mam jeszcze inną tego typu historię: pary przerabiającej biżuterię po dziadkach – dziewczyna płakała, patrząc na topiące się złote obrączki. Musiała być z nimi bardzo blisko związana emocjonalnie… Potem dziękowała nam, że dokładnie z tego samego złota dostała nowe obrączki. Dla wielu klientów ta gwarancja przerobienia przyniesionego przez nich materiału ma ogromne znaczenie.
Koncentrujesz się już tylko na obrączkach, czy jeszcze zdarza Ci się zaprojektować i wykonać inną biżuterię?
Po świecie chodzi jeszcze kilka pań, które uwielbiały i nadal uwielbiają mój styl, więc jeszcze robię tę moją biżuterię. Ale niewiele ponad to, co ktoś chce zamówić. Czasem nachodzi mnie potrzeba sprawdzenia, czy odnajdę się w panującym nurcie minimalistycznym... Jak wiesz, jest on totalnie odległy od mojego odczuwania estetycznego – niektóre moje naszyjniki z kul potrafiły ważyć nawet 200 gramów (śmiech). Ostatnio nawet zacząłem robić pierścionki, co też jest kompletnie niecharakterystyczne dla mnie, bo ta forma od zawsze była dla mnie za mała, żeby się w niej „wygadać”. Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, spotkały się z pozytywnym odzewem. Muszę przyznać, że nawet fajne są, choć takie minimalne (śmiech).
Charakterystyczne dla Ciebie są kulki. Jakie były początki ich światowego sukcesu?
Na początku działalności we wczesnych latach 90., czasach handlu z łóżek polowych i dziwnych interesów, dostałem od dwóch biznesmenów, którzy mieli trochę złota do przerobienia, zlecenie na wykonywanie kolczyków – mniejszych i większych kulek na sztyfcie. Potem ich miejsce zajęły polerowane kulki srebrne. Proces lutowania dwóch połówek kulek, jak wiadomo, nie zawsze jest zwieńczony sukcesem – takie nieudane, nieco wynaturzone kulki wrzucałem do pojemnika z materiałem do ponownego przetopienia. Jak się ich zebrało całkiem sporo, to przyszło mi na myśl, że mogłaby z nich powstać całkiem fajna bransoleta. Wyszczotkowałem je, wyszlifowałem, zaoksydowałem, dołożyłem kilka miedzianych kulek i tak powstała pierwsza bransoleta. Błyskawicznie znalazła zachwyconą klientkę, która zapewniła mi kolejne zlecenia. A potem to już nastał istny szał na te kulki (śmiech). Więc postanowiłem pójść za ciosem i odważyłem się zrobić naszyjniki z kulek – to samo! Kulka do kulki powstawała biżuteria w różnych rozmiarach, różnych rodzajach wykończenia czy kolorach. Kiedyś policzyłem, że gdyby te naszyjniki i bransolety połączyć razem, to wyszłoby w linii prostej… kilkanaście kilometrów tych kulek (śmiech). To były piękne czasy... Pamiętam jak kiedyś przed świętami wstawiłem do warszawskiej Galerii Milano pięć naszyjników i zanim wróciłem do domu, już miałem telefon, że mam kolejne przywozić. Podobnie było w krakowskich galeriach – dostarczałem naszyjniki, szedłem nieopodal na obiad, a jak wracałem, to już były sprzedane, więc odbierałem pieniądze i wracałem do Warszawy.
Udało Ci się wstrzelić w trend.
I tak, i nie. W 2. połowie lat 80., kiedy jeszcze uczyłem się sztuki złotniczej w pracowni Jarosława Westermarka, królowała biżuteria dmuchana i polerowana „na lustro”. Nie byłem w stanie robić takich rzeczy – po pierwsze dlatego, że to kompletnie nie moja estetyka, ale też dlatego, że okropnie nie lubiłem polerowania srebra. Więc zacząłem szukać innych możliwości i natychmiast pokochałem zabawy różnymi odcieniami oksydacji, fakturami, matami. I to się też spodobało odbiorcom. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że ta moja biżuteria zwróciła uwagę, bo była kompletnie inna na tle tych wszystkich polerowanych sreber, i że jednak trochę przyczyniłem się w ten sposób do zmiany trendu. Chyba wyczułem intuicyjnie wiatr zmian – kolejne lata to była prawdziwa rewolucja. Biżuteria polskich projektantów i artystów plastyków, która była – i nadal jest – bardzo dobra od strony projektowej i znacznie tańsza niż na rynkach europejskich, zaczęła przyciągać kontrahentów z Niemiec i innych krajów europejskich. Rewolucja trwała kilka dobrych lat, dopóki nie zmieniły się trendy i nie zostaliśmy zmuszeni do poniesienia cen, bo zwyczajnie nie dało się już tak tanio produkować. Obecnie utrzymanie się na rynku biżuterii artystycznej jest bardzo trudne, więc mocno kibicuję koleżankom i kolegom, którym jeszcze się to udaje.
Między kryzysem a obrączkami stworzyłeś też pierwszą internetową galerię biżuterii. Pamiętam, że jak chciałam się dowiedzieć, co nowego pojawiło się na rynku, to zaglądałam do Galerii zero925 – tam były zawsze najświeższe nowości.
Galeria działała 2 lata, ale w wyniku ostracyzmu środowiskowego oraz nieuczciwej konkurencji stacjonarnych sklepów i galerii została zamknięta. Współpracujący ze mną twórcy dostali ultimatum: albo sprzedają u mnie, albo w tych galeriach. Pamiętam, że jedna znana galerystka uznała, że zgłupiałem, bo przecież nie da się sprzedawać biżuterii przez Internet. I wywaliła mnie ze swojej galerii. Więc w którymś momencie się poddałem. Spróbowałem jeszcze szczęścia w prowadzeniu galerii stacjonarnej w Warszawie, ale po krótkim czasie też odpuściłem. Wtedy pojawił się pomysł na obrączki.
A teraz pojawiła się fotografia. Skąd to zainteresowanie?
Kiedy pojawił się temat obrączek, przeprowadziłem się z Brwinowa do Warszawy. A jako że nienawidzę jeździć autem po mieście, to chodzę albo jeżdżę rowerem. A jak się tak przez godzinę idzie z domu do pracowni i z powrotem przez 4 lata, to człowiekowi się już trochę nudzi, mocniej się rozgląda i różne rzeczy dostrzega. A jak widzi, to myśli, komentuje, ma ochotę te ulotne wrażenia zatrzymać na dłużej, więc wyciąga telefon, uwiecznia, zaczyna je obrabiać, potem wrzuca na instagram czy fb, gdzie spotyka się z całkiem miłym odzewem. Potem te fotki zaczynają się ludziom podobać, zaczynają je komentować, ktoś rzuca nawet propozycję wystawy. Czułem się takim trochę intruzem, który wkroczył na nie swoją działkę – dziś każdy ma telefon i każdemu się wydaje, że potrafi zrobić zdjęcie. Podobnie jak każdemu się wydaje, że może kupić koraliki w Empiku i zostać super projektantem biżuterii. Pamiętając o tym, czułem się speszony, że zajmuję się dziedziną, na której od strony warsztatowej kompletnie się nie znam. Mam wprawdzie wyczucie estetyki, koloru, potrafię zaprojektować, widzę ładny szczegół, widzę też całość, ale o technice nie mam pojęcia. Dlatego właśnie moja wystawa +48 22.jpg, którą można było oglądać w Galerii Milano prowadzonej przez Elżbietę Kochanek van Dijk, miała też podtytuł: „Notatki fotograficzne z Warszawy”. Dla mnie nie jest to fotografia, raczej zabawa fotograficzno-graficzna. Te zdjęcia nie są technicznie dobre – często są prześwietlone albo przeczernione, wybielone, czasem świadomie, w programach graficznych w telefonie. Przyznam szczerze, że bardzo się ucieszyłem z tych pozytywnych reakcji na te moje „notatki”. Trochę to wynika również z mojej choroby – życie jest krótkie, trzeba robić sobie przyjemności, a ta wystawa właśnie taką przyjemnością jest. Szczególnie że spotkałem się z pozytywnym odzewem, kilka prac już się nawet sprzedało. A przy okazji dostałem jeszcze od Rady Miasta Stołecznego Warszawy Odznakę Honorową Zasłużonego dla Warszawy, więc czuję się szczęśliwy.
Gratuluję raz jeszcze. Była laudacja? Ciekawa jestem, za co dokładnie dostałeś tę odznakę?
Za całokształt. Również za to, że jestem złotnikiem warszawskim, więc jakieś profity dla tej Warszawy są (śmiech). Wręczając mi tę odznakę, przewodnicząca prezydium Rady Miasta przypomniała, że służbę wojskową odbywałem w Muzeum Narodowym w Warszawie, gdzie byłem strażnikiem. Przez pierwszy rok pilnowałem „Bitwy pod Grunwaldem”, przez drugi karpi w parku łazienkowskim – tak więc już wtedy, młodym chłopcem będąc, zdążyłem się zasłużyć miastu stołecznemu Warszawie (śmiech). Dodam jeszcze tylko, że obok „Bitwy pod Grunwaldem” wisiał obraz „Bitwa pod Samosierrą” którego autorem jest January Suchodolski, mój prapraprapradziadek. Więc pilnowałem jeszcze rodzinnej spuścizny (śmiech).
Czy w pakiecie z tym honorowym tytułem jest może jakaś wystawa?
Nie, to tytuł honorowy i na tym koniec. Nie dostałem nawet zniżki na komunikację miejską, z której czasem korzystam, jak jest gradobicie i nie mogę chodzić (śmiech).
Trochę szkoda, to byłaby okazja dla wielu osób, by poznać, dla innych, by ponownie zobaczyć Twoją biżuterię.
Można ją oglądać w zbiorach Muzeum Złotnictwa w Kazimierzu, Muzeum Miedzi w Legnicy, Muzeum w Gliwicach oraz w prywatnej kolekcji biżuterii współczesnej Magdaleny Kwiatkiewicz. Kilka moich prac jest dostępnych w sprzedaży w Galerii Milano w Warszawie i w Galerii Otwartej w Sandomierzu. To zresztą dwie ostatnie, działające jeszcze stacjonarne galerie z biżuterią artystyczną. Ostatnie dwa naszyjniki z dużych kul, jakie mi zostały, oprawiłem w ramy i podarowałem moim córkom. Nie sądzę, by kiedyś jeszcze nadarzyła się okazja, by takie wykonać…
Jest jeszcze jakaś dziedzina, w której chciałbyś się sprawdzić?
Na razie napawam się małym sukcesem w postaci wystawy zdjęć. Co dalej? Nie wiem, na pewno coś mi wpadnie do głowy. Obrączki to rozwijający temat, bo zapewniają fajny kontakt z fajnymi młodymi ludźmi, pełnymi pasji, z którymi ciekawie się rozmawia. Nie ma nudy, są inspiracje. Jest też motywacja – obrączki to wprawdzie również artystyczne zajęcie, jednak, nie kryję, pojawił się już pewien deficyt działań twórczych. Więc będę starał się ten deficyt zaspokoić.
Ciekawa jestem, czy już na zawsze będziesz się kojarzył z kulką? Swego czasu miałeś nawet ksywkę Kulkodolski (śmiech).
Pewnie tak będzie. Ale mam nadzieję, że również z kwadratami i trójkątami, bo broszki złocone w trójkąciki i kwadraciki to przecież drugi znaczący segment mojej biżuterii artystycznej. Lubiłem brosze, bo w nich można się wyszaleć. Nawet moje najmniejsze kolczyki też były duże (śmiech). Jak już mówiłem, trendy, jakie zapanowały w biżuterii w ostatnich latach, są mi zupełnie obce. Cóż mam z tym zrobić? Chyba już tak musi zostać.
Trendy wracają, może dostaniesz kolejną szansę?
Może…? Kto wie…? Mam swoją obrączkową historię, nie muszę się nad tym zastanawiać, czy ten minimalizm nie przedzie do przeszłości i nie pojawi się w biżuterii „barok” i „rokoko”.
…i kulka (śmiech).
Nie ma szansy, żeby kulka została kiedykolwiek z biżuterii wyrugowana. Nawet jeśli na chwilę wyleci pod jedną formą, to wraca pod inną. Jeśli nie srebrne kule, to przynajmniej perły w formie okrągłej. Kulka zawsze będzie żyć.
Więcej informacji: suchodolski.pl
https://amber.com.pl/aktualnosci/89-wywiady/3510-nie-ma-nudy-sa-inspiracje-rozmowa-z-janem-suchodolskim#sigProIda6491ac963