Choć od kilku już lat cała nasza branża bursztynnicza kręci się wokół rynku azjatyckiego, producenci dostosowali swoją produkcję do oczekiwań chińskiego odbiorcy, a polskie sklepy w zasadzie nie są w stanie egzystować bez chińskich wycieczek (chyba że sprzedają piękną bałtycką „kolumbię”). Jednak dopiero na targach w Hongkongu widać, jak cały świat jubilerski przesunął się na wschód: każdy kto robi dobrą – ba, świetną – biżuterię powinien być tu obecny.

Skoro mówimy, że należy TU być, należy TU się wystawiać, powiedzmy, co czeka potencjalnego przybysza na targi na miejscu. Od momentu przylotu do HK organizatorzy targów robią wszystko, aby ułatwić odwiedzającym życie, pomóc we wszystkim, tak abyśmy zapragnęli jak najszybciej tu wrócić. Shuttle busy z lotniska do hotelu, analogiczna komunikacja pomiędzy hotelami i targami, życzliwość na każdym kroku. Świetna organizacja samych targów plus same targi… to osobna bajka. Szczycimy się wielkim Amberifem – i rzeczywiście, jeżeli chodzi o bursztyn, to jesteśmy duzi. Niestety, tylko jeśli idzie o surowiec, choć i z tym sprawy wyglądają różnie, chyba znacznie bardziej na korzyść Chin. 

Dlaczego tylko surowiec? Zwiedzając piętro za piętrem nowego budynku targów Hong Kong International Diamond, Gem & Pearl Show oraz Hong Kong International Jewellery Show (każde piętro jest porównywalne z całym obiektem Targów Gdańskich, jeśli nie większe), nasuwa się jeden wniosek (tu narażę się wielu z Was, ale widać taka moja dola…): my sprzedajemy w większości surowiec, czasem wypolerowany, czasem z dołączonym odlewem. To jest większość naszego zbytu, bo tak chce ten  nasz wymarzony Klient. Bo przecież trudno kulki, sople czy bryłki nazwać sztuką jubilerską. Jest też morze srebrno-bursztynowej galanterii i odrobina biżuterii przez duże, no może średnio duże B. Odrobina indywidualności. To Gdańsk, a tu w Hongkongu oprócz hal, sal i stoisk z masówką, srebrno-złotą galanterią dla przeciętnego Chińczyka, są wielkie przestrzenie biżuterii przez duże B. 

Takiej biżuterii, która jest pracą, pomysłem, świetnym rzemiosłem z nadrzędnym celem, jakim jest stworzenie świetnego jubilerskiego cacka. Gdzie do pomysłu dobiera się kamienie z najwyższej półki, gdzie wybrany do realizacji projekt jest tym jednym jedynym wybranym z wielu, jakie przyszły do głowy artyście. I nie jest tu istotne, czy są to korale z Torre del Greco, czy bajecznie kolorowa biżuteria z Indii. Są piękne emalie, w które można wpatrywać się godzinami, podziwiając kunszt jubilera, ale też brylanty, które zmuszają do zastanowienia, dlaczego w naszych salonach jubilerskich tak łatwo pomylić nam cyrkonie z brylantami. Tu wywołują one orgie świateł i żaru, i przypominają te widziane na szyjach gwiazd z Hollywood. Jeśli ktoś chciałby otworzyć sklep jubilerski i zaopatrzyć się na tych targach, to jego podstawowym dylematem będzie wybór stylu biżuterii którą – tak wiele ich tu jest. Nie mówiąc już o funduszach… 

Patrzę na te targi i zastanawiam się, kiedy nasza biżuteria – z lub między z – bursztynem pojawi się w takich zakątkach hongkońskiego Expo. Na przykład w Hall of Fame. Ale aby to nastąpiło, musimy zacząć robić biżuterię z myślą o jej pięknie, a nie o oczekiwaniach masowego odbiorcy. Markę kreuje się, windując poprzeczkę, szukając nowych pomysłów i nowego wzornictwa połączonego z nienaganną techniką, a nie sprzedając oprawiony surowiec. A co do sprzedawania: czasem nasuwa się pytanie, jaką logika kierują się poszczególne firmy, sprzedając swoje wyroby (chciałem napisać: biżuterię, ale ugryzła mnie klawiatura) w cenach niższych niż w Gdańsku? Wiem, że nauczyliśmy się tego w Tucson, ale czy musimy powtarzać ten błąd na kolejnym rynku? Ale widać jaka biżuteria, taka technika i możliwości sprzedaży... A może już taki nastał czas na  naszym przegrzanym bursztynowym rynku…? 

Tomasz Mikołajczyk jest jubilerem, właścicielem sieci sklepów BORUNI specjalizujących się w sprzedaży biżuterii z bursztynem oraz pomysłodawcą prywatnego Muzeum Bursztynu w Krakowie.