Chociaż na dostawach ukraińskiego bursztynu w dużej mierze trzyma się gdańska branża jubilerska, ukraiński monopolista na jantarowym rynku przeżywa poważne kłopoty przez... brak surowca. Nielegalne wydobycie, przemyt, a przede wszystkim niedostosowane do realiów przepisy – to główne przyczyny problemów branży bursztynniczej u naszych sąsiadów. Wkrótce jednak może się to zmienić, bo pod naciskiem poleskich władz samorządowych powoli postępuje liberalizacja wydobycia i obrotu bursztynem. Jeżeli ukraińska reforma się powiedzie, wpłynie to na rozwój tamtejszego jubilerstwa i ograniczenie strumienia przemytu surowca do Polski, co bez wątpienia odczują na własnej skórze polscy bursztynnicy.
Początki nielegalnego wydobycia
Historia nielegalnego wydobycia bursztynu zaczęła się mniej więcej w połowie lat 80. ubiegłego stulecia. Związek Radziecki chylił się ku upadkowi, a czasy gorbaczowskiej „pierestrojki” (przebudowy) sprzyjały pojawieniu się półlegalnej prywatnej przedsiębiorczości, szczególnie w republikach bałtyckich. W tych czasach na tereny Polesia zaczęli przyjeżdżać przedsiębiorczy Litwini, oferując skup surowca bursztynowego niemal od ręki, za deficytową w tych czasach twardą walutę. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji jak grzyby po deszczu pojawiały się nielegalne kopalnie, a prywatne wydobycie bursztynu stało się całkiem dobrym sposobem na podreperowanie kryzysowego budżetu, zwłaszcza w trudnych latach transformacji (1990-1998).
Przemysłowe wydobycie bursztynu rozpoczęto dopiero w latach 90., po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości. Wcześniej władza radziecka o ukraiński bursztyn nie dbała, bo – w porównaniu z ogromnym wydobyciem w Obwodzie Kaliningradzkim – poleskie złoża były mało istotne. W 1993 roku rozpoczęło działalność państwowe przedsiębiorstwo Ukrbursztyn, które otrzymało monopol na wydobycie, przetwórstwo i handel tym cennym surowcem. Oprócz kopalni odkrywkowych firma zajmowała się również m.in. wyrobem biżuterii i innych wyrobów z bursztynu, produkcją nalewek i kwasu bursztynowego. Politycy roztaczali wtedy wizję bogatego Polesia, które dzięki bursztynowi miało stać się krainą mlekiem i miodem płynącą. Tak się jednak nie stało, a uruchomiony kosztem kilkunastu milionów dolarów kombinat zaczął przynosić straty, popadł w długi, aż w końcu zbankrutował, by po restrukturyzacji funkcjonować pod nową nazwą Bursztyn Ukrainy. Przyczyną kłopotów była m.in. nietrafiona inwestycja w linię produkcyjną kwasu bursztynowego, którego nikt nie chciał kupować. Co więcej, pojawiły się problemy z… deficytem surowca, co może dziwić w sytuacji, kiedy na ukraińskim bursztynie opiera się w znacznym stopniu działalność branży bursztynniczej w Gdańsku. Jak twierdzi kierownictwo bursztynowego kombinatu, własne wydobycie pokrywa jedynie jedną czwartą potrzeb, a resztę surowca kombinat musi sprowadzać… z Rosji.
„Staratielskie rzemiosło”
Największym problemem państwowego kombinatu jest jednak trudne do powstrzymania bezprawne wydobycie. Jest oczywiste, że państwowej firmie trudno konkurować z nielegalnymi kopaczami, którzy nie ponoszą kosztów administracji, rekultywacji terenu ani też nie płacą podatków. „Staratele” – bo tak nazywa się ukraińskich bursztynowych kłusowników – początkowo wydobywali „złoto Polesia” łopatami, dokopując się do wód gruntowych. W połowie lat 90. na Ukrainę dotarł polski patent – motopompy. Ten sposób wydobywania surowca w ukraińskich warunkach sprawdził się doskonale – Polesie jest regionem bogatym w wodę, więc zawsze można podłączyć się do pobliskiego jeziora, rzeki, a w skrajnym wypadku rowu lub bagna.
Powszechność nielegalnego wydobycia bursztynu wynika z kilku czynników. Przede wszystkim bursztyn zalega dosyć płytko, na głębokości 3-5 m, a nad złożami bursztynonośnymi jest łatwy do wymycia czy wykopania piasek lub iły. Ponadto Polesie jest regionem słabo zaludnionym, pełnym dzikich ostępów leśnych, które trudno jest skontrolować. Niskie kary grożące za nielegalne wydobycie oraz łatwość zbycia surowca pośrednikom sprawiają, że prowadzona przez władze walka ze „staratelami” jest jak dotąd skazana na niepowodzenie.
Zwalczanie nielegalnego procederu
Co ciekawe, do patrolowania terenu w poszukiwaniu kopaczy Ukraińcy używają nie tylko oddziałów milicji, ale też dobrze wyposażonych jednostek specjalnych „Sokół” i „Berkut” (odpowiednik naszego BOR-u i GROM-u). Jednak dobrze zorganizowana „staratelska” brygada z łatwością unika kontaktu ze stróżami prawa. Na wjeździe do lasu zwykle stoi „strażnik”, który udaje leśnika lub np. sprzedaje grzyby. Gdy na horyzoncie pojawi się podejrzany samochód, „strażnik” dzwoni do swoich kolegów, którzy najczęściej chowają motopompę i zdobycz w upatrzonej wcześniej kryjówce, a w ostateczności porzucają narzędzia przestępstwa i wydobyty bursztyn. Tego typu straty wpisane są w koszty „staratelskiego rzemiosła”, a całkiem pokaźne zarobki rekompensują wiążące się z nimi ryzyko.
Oczywiście, czasem udaje się złapać „staratelów” na gorącym uczynku, ale kara za nielegalne wydobycie bursztynu (i zniszczenie środowiska) jest śmiesznie niska. Kodeks karny w pewnych przypadkach przewiduje nawet pozbawienie wolności lub karę ograniczenia wolności, ale w praktyce jest ona orzekana rzadko, z reguły wobec recydywistów lub przywódców zorganizowanych grup przemytniczych. Samo nielegalne wydobywanie bursztynu podpada natomiast pod artykuł 240 Kodeksu Karnego „Naruszenie zasad ochrony złóż naturalnych”. Jeśli daną osobę zatrzymano po raz pierwszy, sąd może orzec karę grzywny w wysokości 850 hrywien (ok. 300 złotych) lub ograniczenia wolności do lat dwóch, przy czym z reguły grzywna jest jeszcze niższa. W Kodeksie Karnym jest też wyraźna luka: ustawodawca przewidział karę jedynie za nielegalne wydobycie bursztynu (aby je udowodnić, trzeba złapać delikwenta na gorącym uczynku), a za przechowywanie surowca, jego zbyt, skup itp. kar nie przewidziano.
Wysokiej rentowności „staratelskiego rzemiosła” sprzyja fakt, że wydobyty nielegalnie bursztyn można od ręki sprzedać pośrednikowi, który zajmuje się organizacją przemytu „towaru” do Polski lub na Białoruś (a stamtąd na Litwę lub do np. Chin). Za kilogram surowca pośrednik płaci średnio 100 dolarów, a za polską lub białoruską granicą ceny wzrastają, choć maksymalnie dwukrotnie. W efekcie nie należy się dziwić, że nielegalne wydobycie ukraińskiego bursztynu kilkukrotnie przewyższa oficjalne wskaźniki. Przedsiębiorstwo Bursztyn Ukrainy wydobywa w ciągu roku zaledwie 2-3 tony surowca, a tymczasem, jak argumentuje gubernator Wiktor Matczuk, na samym tylko rynku bursztynniczym Gdańska i okolic corocznie sprzedaje się 20-30 ton poleskiego bursztynu.
Próby przełamania państwowego monopolu
W tej sytuacji władze Obwodu Rówieńskiego konsekwentnie apelują o zmianę obowiązujących przepisów i skończenie z fikcją państwowego monopolu na bursztyn. Co ważne, pewne kroki w tym kierunku już zrobiono. Przede wszystkim, zmieniono definicję bursztynu, który przestał być kamieniem szlachetnym i trafił do kategorii kamieni półszlachetnych – a jako taki nie jest już uznawany za „strategiczny zasób państwa”. Oficjalnie przełamano również monopol państwa na wydobycie bursztynu: od kilku lat o koncesję mogą starać się również prywatne firmy. Ale marna z tego pociecha – formalności i koszty takiej działalności są tak ogromne, że nikomu się to nie opłaca.
Gorącym orędownikiem dalszej liberalizacji branży jest rówieński wojewoda Wiktor Matczuk. Obecny włodarz regionu przełamał zmowę milczenia i jako pierwszy zaczął głośno mówić o fikcji państwowego monopolu na bursztyn. Jak się powszechnie sądzi, tak długie ignorowanie problemu przez poprzedników było możliwe dlatego, że wielu lokalnych polityków jest „umoczonych po uszy” w nielegalnym wydobywczym i przemytniczym biznesie. Z kolei bliskie kontakty Matczuka z ustępującym prezydentem Wiktorem Juszczenką sprawiły, że w 2007 roku prezydent wydał dekret reformujący kilka aspektów branży, który tak naprawdę stał się początkiem długo oczekiwanej liberalizacji. Należy jednak podkreślić, że prezydencki dekret, mimo swego dość rewolucyjnego charakteru, ma znaczenie raczej deklaratywne: większość jego postanowień to zalecenia dla parlamentu i organów administracji rządowej, które realizowane są dość opornie z powodu konfliktu Juszczenki z premier Julią Tymoszenko.
Tym niemniej, Wiktor Matczuk wykorzystuje każdą okazję dla promowania swoich postulatów dalszej liberalizacji. Najważniejszymi propozycjami są zalegalizowanie prywatnego skupu bursztynu od ludności i zorganizowanie państwowego systemu punktów skupu w największych miejscowościach Polesia. Władze wychodzą z założenia, że skoro „staratelstwa” nie da się tak prosto wyeliminować, warto stworzyć warunki, by wydobyty nielegalnie bursztyn pozostał na Ukrainie i służył miejscowym jubilerom, zamiast wywozić go za bezcen za granicę. Tym bardziej, że kierownictwo przedsiębiorstwa Bursztyn Ukrainy oraz prywatni jubilerzy twierdzą, że bez problemu mogliby zaoferować indywidualnym dostawcom cenę dwukrotnie wyższą od tej, którą oferują im na czarnym rynku przemytnicy – jednak obecne przepisy im tego zabraniają.
Oprócz tego, proponowane przez Matczuka i Juszczenkę zmiany obejmują m.in. zaostrzenie przepisów kodeksu karnego, wprowadzenie ułatwień dla prywatnych firm wydobywających bursztyn, a także uszczelnienie granicy – zwłaszcza białoruskiej, przez którą przemyca się największe ilości surowca.
Trwające obecnie na Ukrainie wybory oznaczają, że z oceną dalszego rozwoju sytuacji należy się wstrzymać do wyłonienia nowych władz w Kijowie i wyznaczenia nowego wojewody Obwodu Rówieńskiego (jest to prerogatywa prezydenta). Do sprawy z pewnością będziemy jeszcze wracać.
Zdjęcie: Bryła bursztynu ukraińskiego po szlifowaniu i polerowaniu. Fot. UM Gdańsk