Nie pcha się na afisz, chociaż naprawdę wiele potrafi. W trakcie ponad 30-letniej kariery złotniczej otrzymał wiele nagród za nowatorstwo w dziedzinie designu – ostatnio Złoty Medal za mistrzostwo jubilerskie w konkursie Mercurius Gedanensis 2017. Przekonuje, że designer może żyć w cieniu – i przeżyć. 

Nie ma Cię w Internecie, niewiele o Tobie wiadomo – nie przeszkadza Ci to?

Nie, kompletnie nie.

Bo?
Generalnie nie ma to większego przełożenia na biznes, a bycie na drugim planie ma też swoje zalety. Obserwuję ludzi, którzy dbają o swój image, mają parcie na szkło, i widzę, że często nie idzie to w parze z sukcesem biznesowym.

Nie ma Cię w sieci, a jednak odnosisz sukcesy.
Czy ja wiem, czy to są sukcesy…? Chociaż żyję z biżuterii, więc chyba nie jest źle… (śmiech). Generalnie pracuję od lat w większości z tymi samymi klientami, czasem pojawiają się też nowi – na krócej lub na dłużej. Mnie to wystarcza, ponieważ mam małą firmę, nie mam też zbyt wygórowanych oczekiwań. Nie wyobrażam sobie, co by było gdybym zatrudniał np. 20 pracowników. Wtedy pewnie musiałbym już zadbać o reklamę w Internecie (śmiech).

Utrzymanie starych klientów to też nie lada wyzwanie.
Jeden z moich stałych odbiorców, zapytany o powody zamknięcia dużego sklepu z biżuterią bursztynową w Warszawie, powiedział: ci, którzy kiedyś kupowali biżuterię, teraz kupują lekarstwa. Więc w tym sensie rzeczywiście jest to nie lada wyzwanie (śmiech). Na szczęście jakiś czas temu pojawili się Chińczycy i nas uratowali.

Oni też już kupują mniej.
Mówi się, że rynek chiński się nasycił, ale to nie do końca prawda. Chińczycy nadal kupują biżuterię z bursztynem – zwłaszcza te wzory, których sami jeszcze nie są w stanie skopiować (śmiech).

Ciebie nie jest chyba tak prosto skopiować?

W czasach technologii 3D wszystko jest do skopiowania, tylko nie zawsze się to opłaca. Po prostu nie zawsze te kopie sprzedadzą się w takiej liczbie, która będzie satysfakcjonowała kopistę.

Kopiujący ma zawsze łatwiej, bo nie ponosi aż tak dużych nakładów jak firma, która wzory wdrażała.
Rynek chiński jest dość specyficzny. Design ma drugorzędne znaczenie, najważniejsza jest jakość bursztynu. Znam masę przykładów firm trójmiejskich, które pod względem designu są całkiem niezłe, ale nie używają w swoich wyrobach najwyższej jakości kamienia, więc nie odnoszą na tamtejszym rynku sukcesów.

Jak jest w Twoim przypadku?
Generalnie mój design jest ściśle podporządkowany bursztynowym kamieniom dobrej jakości – tak bym go najkrócej zdefiniował. Nie mam specjalnych ambicji, bo mam świadomość, że żyjąc i pracując w Polsce jako twórcy biżuterii mamy szansę zaistnieć właściwie  tylko w Polsce i tylko dzięki bursztynowi – w tej dziedzinie mamy ogromne doświadczenie i jesteśmy naprawdę bardzo dobrzy. Teraz też i w Chinach, ale tylko dlatego, że pojawił się tam ogromny popyt, w którego zaspokojeniu mamy swój udział. Nie znam żadnego polskiego designera, który odniósłby spektakularny – albo chociaż jakikolwiek zauważalny – sukces w świecie, tworząc biżuterię na przykład z diamentami. Więc jesteśmy skazani na bursztyn.

Odczuwasz to jako mocne ograniczenie?
W pewnym sensie tak, bo przyjemnie byłoby żyć z projektowania i sprzedaży biżuterii ekskluzywnej. Jak w Chinach, gdzie moje naszyjniki osiągają naprawdę bardzo wysokie ceny. Ale niestety tylko tam (śmiech). Więc mam linie ekskluzywne i krótkie serie, ale też wzory, które produkuję właściwie masowo – inaczej trudno by było wyżyć z biżuterii. A ja bardzo lubię tę robotę, bo daje mi ogromnie dużo satysfakcji – nawet jeśli często jest to zwyczajnie męcząca praca fizyczna. Teraz jest zresztą o wiele łatwiej wykonywać biżuterię, bo dostęp do najnowszych maszyn i narzędzi jest właściwie nieograniczony. Ale ja chyba lubię się pomęczyć – moi współpracownicy śmieją się, że dla mnie najważniejszymi narzędziami w pracowni są szlifierka kątowa i tokarka (śmiech).

Stara szkoła…
Tak. Uczyłem się zawodu u Marii i Pawła Fietkiewiczów w latach 80. Może zawodu to za dużo powiedziane... Generalnie jestem samoukiem, a od pana Pawła Fietkiewicza otrzymałem kilka podstawowych i zarazem cennych rad czy też wskazówek typu: jak stopić metal, zwalcować drut czy blachę oraz wypolerować kawałek bursztynu przy pomocy pasty do zębów (śmiech). Dziś już pewnie mało kto wie, że wtedy każdy bursztynnik większość narzędzi musiał wykonać sobie sam. Również pastę polerską (śmiech). Oczywiście sam fakt, że mogłem przebywać od czasu do czasu w pracowni tak znakomitych artystów i obserwować ich przy pracy, był bardzo inspirujący. Dla tych, co nie wiedzą lub nie pamiętają, bo to bardzo dawno temu było: Fietkiewiczowie byli jednymi z prekursorów wykorzystania bursztynu jako głównego materiału w nowoczesnej biżuterii.  

Jakim zainteresowaniem cieszyła się Twoja nowa kolekcja na targach Amberif?
Nie było oszałamiającego sukcesu, ale trudno obecnie być oszołomionym czymkolwiek. Generalnie jestem zadowolony. W biżuterii bardzo trudno wymyśleć coś nowego, szczególnie kiedy kamień determinuje wyrób. Każdy dobry pomysł jest cenny, a ja mam już swoje lata i coraz mniej pomysłów. Więc odgrzewam te stare, które miały swoją premierę wiele lat temu (śmiech). A jako że jestem technicznie bardziej doświadczony, to pomysły sprzed ponad 30 lat dostają nowy sznyt. Teraz jest też łatwiej dzięki technologiom: jak sobie wymyślisz jakąś linię designu, to możesz ją przez kilka sezonów kontynuować. W latach 90., wstawiając do sklepów na gdańskiej starówce wyroby co tydzień, dwa, słyszałem stale, że to już było, że czas wymyśleć coś innego. I musiałem te nowe wzory co dwa tygodnie szykować (śmiech).

To znaczy, że masz teraz kopalnię „nowych” wzorów do zaoferowania!
Właśnie! Moi dawni klienci pewnie już lekarstwa kupują, więc nikt się nie zorientuje, że to już było (śmiech).

A teraz poważnie: jednak stale zaskakujesz nowatorskimi wzorami – otrzymałeś za nie niejedną nagrodę.
To ja się na poważnie przyznam, że kiedy zaczynałem swoją przygodę z biżuterią, to namiętnie kręciłem te zawijaski z drutu – taka była moda. To był idealny przykład przerostu formy nad treścią (śmiech). Ale szybko doszedłem do wniosku, że to się kompletnie nie opłaca z ekonomicznego punktu widzenia i wszedłem na drogę prostego designu, którą kroczę do dzisiaj. To się chyba rzeczywiście podoba – nie tylko jurorom w konkursach, ale i właścicielom firm bursztynniczych: kiedy przechadzam się po targach Amberif, mam nieodparte wrażenie, że odcisnęły one pewne piętno na produkcji różnych wystawców (śmiech). Prawda jest taka, że firm się namnożyło, większość nie tworzy nic nowego, tylko powiela to, co wymyślili inni, więc rzadko można zobaczyć coś naprawdę nowatorskiego.

Miałeś okazję współpracować z kilkoma dużymi firmami bursztynniczymi. 
Kiedyś rzeczywiście podejmowałem takie próby, bo miałem bardzo dużo pomysłów, których nie byłem w stanie sam „przerobić”. Ale chyba nie będzie to wielkim zaskoczeniem, jak powiem, że nic z tego nie wyszło – z różnych względów. Nie ma w Polsce takich firm, które byłyby w stanie zarobić i na siebie, i na projektanta. No, dobrze, może jest kilka, ale one już mają swoich designerów.

Gdyby się teraz ktoś zgłosił, to odmówisz?
Jeśli to będzie Bulgari, to nie odmówię (śmiech).