Podobno historia lubi się powtarzać… Dlatego tak jak w zeszłym roku, i w tym Motopomorzanki wyruszyły szlakiem bursztynowym – tym razem do Równego – szukać kolejnych przygód na motocyklach.

Alicja, Ańdzia, Basco, Eska, Justine, Kudłata i Lusi to szczęśliwe uczestniczki tegorocznego wypadu do Równego na Ukrainie, który trwał 8 dni i prowadził m.in. przez Warszawę, Lublin, Łuck, Lwów, Zamość i Kazimierz Dolny – w sumie ok. 2000 km. Jazda motocyklem sprawia największą frajdę w grupie, a szczególnie w grupie takich kobiet: każda z nich to wulkan energii, kwintesencja żywiołów... Tak jest dobrze, nawet wybitnie dobrze – i niech tak pozostanie. Dzięki zgranej ekipie ekspedycja to przyjemność w czystej postaci. Mówią, że trudniej znaleźć dobrany team na wyprawę niż partnera na całe życie. Na szczęście nie miałyśmy problemów z tak przyziemnymi sprawami.

POLSKA

„Cześć, cześć, siema” – dało się słyszeć znajome głosy. To Motopomorzanki witają się przy bramkach autostrady A1 w Pruszczu Gdańskim. Nasza podróż rozpoczęła się 23 sierpnia o 9 rano. Pogoda idealna do wspólnego „latania” – przed nami 450 kilometrów. Zadowolone i lekko podniecone, z bagażami doświadczeń wyniesionych z poprzedniego wypadu bursztynowym szlakiem ruszyłyśmy pełne ekscytacji i w oczekiwaniu na nowe przygody, które mogły nas spotkać w ciągu najbliższego tygodnia. Część dziewczyn będzie po raz pierwszy brała udział w takiej wyprawie. Czyż nie cudownie wyruszyć w gronie samych „jajników”? – pomyślałyśmy sobie tego słonecznego dnia. Zdane w dużej mierze na siebie, odważne dziewczyny rozpoczynają przygodę życia. Kierunek został obrany – Warszawa i pierwszy cel na naszej drodze – Muzeum Ziemi, które bardzo pragnęłyśmy odwiedzić już w zeszłym roku, podczas naszej wyprawy, ale niestety nie było nam po drodze.

Idealne miejsce spotkań fanów bursztynu oraz zwolenników innych naturalnych skarbów, które udostępniła nam nasza planeta. Na miejscu zostałyśmy bardzo ciepło przyjęte przez dyrektora muzeum i jego współpracowników. Piękne ekspozycje robią wrażenie: minerały i skały, meteoryty, kopalna flora i fauna – wszystko z terytorium Polski i innych regionów świata; a także cenne archiwalia z zakresu historii nauk o Ziemi. Szczególną pozycję zajmują bogate kolekcje bursztynu bałtyckiego i innych żywic kopalnych (ponad 29,5 tys. okazów), zaliczane do największych tego typu zbiorów muzealnych na świecie. Mogłybyśmy tam spędzić wiele godzin, niestety czas naglił.. Jeszcze tylko kilka wspólnych pamiątkowych zdjęć i ruszyłyśmy dalej. Trzeba było zrobić jeszcze parę dobrych kilometrów, następnym przystankiem był przyjemny hotelik w Garwolinie, w którym zamierzałyśmy spędzić naszą „dziewiczą” noc.

Na trasie do owego hoteliku spotkała nas przygoda, która stała się anegdotką tegorocznej wyprawy. Ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich Justine w trakcie jazdy zgubiła kufer. „Przecież to niemożliwe” – pomyślała. Niestety przy motocyklu widniał sam stelaż i ani śladu po bagażu. Na domiar złego pewien samochodziarz zdążył nas poinformować, że jakieś 8 kilometrów wcześniej jedna z motocyklistek zbiera majtki z ulicy – dosłownie tak powiedział! „Wracam do domu” – tylko taka myśl tłukła się Justin w trakcie poszukiwania kufra. Na szczęście znalazł się nienaruszony – szczęście w nieszczęściu, ponieważ Kudłata, widząc stracony kufer, zatrzymała się i wzięła go na pobocze, ratując w ten sposób nieszczęsny bagaż. Została za to mianowana bohaterką wyprawy i tak już zostało do końca ekspedycji.

Po szybkim, ale pożywnym śniadaniu opuściłyśmy przytulny hotelik w Garwolinie. Pełne pozytywnej energii w wyśmienitych humorach wyruszyłyśmy w dalszą podróż. Kolejny przystanek to Zamek w Lublinie, gdzie pracownicy zamku pokazali nam elementy skarbu z Basonii – cudowne rękodzieło datowane na 1. poł. V wieku n.e. To jedno z największych znalezisk bursztynu, jakie odkryto dotychczas na terenie Europy.

UKRAINA

W równie wyśmienitych humorach co na początku dnia pożegnałyśmy się z Lublinem w oczekiwaniu na przygody, jakie mogą nas czekać na granicy w Hrebennem. Lekki stres towarzyszył chyba nam wszystkim. Jak ogromne było nasze zaskoczenie – oczywiście pozytywne – kiedy uświadomiłyśmy sobie, że kobiety na motocyklach robią tak wielkie wrażenie na celnikach oraz ludziach czekających w kolejce do odprawy, którzy bez problemu puszczali nas, kiedy przemykałyśmy między samochodami. Więc przekraczanie granicy to była bułka z masłem! Zważywszy na fakt, że tutejsze odprawy mogą się ciągnąć w nieskończoność, nam zajęło to cudowne 20 minut – to bardzo dobry czas, godny pogratulowania.

Wreszcie stąpałyśmy po jej ziemi, a raczej nasze koła przemierzały jej dziurawe drogi. Po przekroczeniu granicy zaczął doskwierać nam głód, więc nadszedł czas na pierwszy posiłek u naszych sąsiadów. Przy drodze ukazała się dobrze zapowiadająca się restauracja: ładny wystrój, bogata karta menu, w której niestety nie było ani jednego słowa po polsku. Pragnę wierzyć, że to była główna przyczyna posiłku średniej jakości, jaki został nam podany. Pierwszy nocleg w Ukrainie i tu przemiła niespodzianka: uroczy hotelik w spokojnej okolicy Łucka. Wieczór spędziłyśmy w miłej atmosferze ukraińskich przebojów disco, noc była długa i młoda, lecz zmęczenie było silniejsze i trzeba było położyć się spać.

Następny dzień to wyprawa do głównego celu naszej podróży: Równego. Miasta, które jeszcze do 1939 roku znajdowało się na ziemiach należących do II Rzeczypospolitej. Bogata historia miasta, interesująca infrastruktura oraz przyjaźni mieszkańcy – to wszystko było tylko dowodem na to, że Motopomorzanki na pewno nie będą się tutaj nudziły. W końcu czekał nas udział w paradzie, na którą zostałyśmy oficjalnie zaproszone przez tutejsze władze, a jako grupa motocyklistek robiłyśmy sporo zamieszania wśród uczestników… Ale po kolei.

W Równem zamieszkałyśmy w najlepszym hotelu w mieście, gdzie mogłyśmy nieco odpocząć po wesołej aczkolwiek forsownej podróży. W końcu przejechałyśmy już tysiąc kilometrów, żeby wziąć udział w całym przedsięwzięciu. Chwila odpoczynku i zwiedzanie miasta – dzięki instynktowi turystycznemu udało nam się trafić do najciekawszych zakątków Równego, a także trafić na dzień kowala, gdzie można było podziwiać piękne rzemiosło. Oczywiście nie obyło się bez wizyty w restauracji serwującej kuchnię ukraińską: pielmieni, placki ziemniaczane oraz pierogi – te dania najczęściej gościły na naszych talerzach. I jedna z przyczyn skoku naszej wagi. Po powrocie do hotelu spotkałyśmy się z naszą ukraińską koleżąnką Leną i jej przyjaciółmi motocyklistami, którzy ugościli nas jak na Ukraińców przystało. Wieczór spędziłyśmy w niesłychanie swojskiej atmosferze, nie wspominając już o trunku alkoholowym zwanym potocznie „naljewką”, który bardzo przypadł nam do gustu.

W mieście od rana leniwie toczyły się samochody. Dziś wielki dzień: wytęskniona parada i dni miasta Równe. Korzystając z wolnej chwili nasi motocyklowi przyjaciele zabrali nas na krótką przejażdżkę po okolicy. Oczywiście nie można było przegapić tak interesującej okazji, jaką okazała się wizyta w soborze prawosławnym Zmartwychwstania Pańskiego.

Dzięki zapobiegliwości Leny, która pofatygowała się dostarczyć nam chustki na głowę, mogłyśmy wziąć udział w malutkiej części mszy, która podobno potrafi trwać aż 8 godzin! Żadna z Motopomorzanek nie przewidywała, że może to być tak fascynujące przeżycie. Po serii zdjęć razem z Jurim, Sergiejem i Żenią udałyśmy się w krótką podróż po intrygujących miejscach znanych bliżej tutejszym mieszkańcom. Zawitałyśmy z wizytą do cerkwi, rekonstrukcji osady oraz tunelu miłości mieszczącego się w mieście Kleven – nazywa się on tak ponieważ, drzewa posadzone wzdłuż linii kolejowej tworzą przepiękny bajkowy pejzaż. Po zwiedzaniu uroczych zakątków, dzięki pomocy naszych kompanów trafiłyśmy do dobrej knajpy, którą nawet nie pogardziłaby Magda G. i rozkoszowałyśmy się soczystymi „stejkami” z grilla.

Po krótkiej wizycie w hotelu czas na finał naszej zabawy, czyli udział w paradzie na cześć miasta Równe. Z okolicznych gmin i powiatów zjeżdżali wszyscy uczestnicy tego wydarzenia: od trzylatków poprzebieranych w fikuśne i zmyślne kostiumy po prawdziwych Motocyklistów – tak właśnie wyglądali uczestnicy, z którymi mogłyśmy brać udział w tym całym happeningu. Tłum gapiów, który z każdą chwilą gęstniał, przyszedł oglądać występy. W końcu nikt nie chciał przegapić finału całej zabawy. Szeroka dwupasmowa ulica, wszyscy gotowi do startu i zaczynamy. Przed nami rozpościerał się widok całej parady. Żar lał się z nieba, a parada… Hmm, dobrze, że było z górki, tak więc polegała ona na odpychaniu motocykli nogami – niestety nie było nam dane poczuć wiatru we włosach… Motocykliści byli na końcu całej parady. Jeszcze tylko chwila na głównym placu miasta – mieszkańcy chcieli z bliska zobaczyć wszystkie maszyny. Dla nich to niekiedy jedyna okazja, żeby móc „dosiąść” motocykla. Leniwe na co dzień miasto na chwilę przeistoczyło się w gwarne miejsce: wszędzie roześmiane twarze czekające w napięciu na pokaz sztucznych ogni. I tym razem miasto nie zawiodło: było pięknie, nawet bardzo pięknie. Każdy miał czas na chwilę zadumy, wpatrując się w rozświetlone niebo.

Niestety w tym mieście skończyła się nasza przygoda – zbliżał się czas wyjazdu, a więc pożegnania z miastem i wszystkimi poznanymi tu ludźmi. Zanim wyruszyłyśmy w drogę, Sirgiej zaprowadził nas do Muzeum Bursztynu – choć małe, mieszczące się w kamienicy, jest bogate w eksponaty, mi.in. piękne ekspozycje bursztynu, inkluzje, suknie przyozdobione kawałkami bursztynu, bursztynowe obrazy i anioły. Musiałyśmy się zadowolić krótką wizytą i w drogę. I kolejna przygoda, i kolejny raz udało nam się wyjść cało z opresji: spokojna jazda, nic nie zapowiadało, że zostaniemy zatrzymane przez policję. Sześć z siedmiu dziewczyn mogło sobie zamówić pamiątkowe zdjęcia wykonane profesjonalnym sprzętem stróżów prawa. Dobre słowo Alicji…, no może nie tylko słowo… pomogło przekonać funkcjonariusza, który tylko nam pogroził palcem na odjezdne. Przed nami sto kilometrów ładnej trasy do Lwowa – żyć nie umierać.

Lwów przywitał nas wprawdzie słoneczną pogodą, ale i tłumami na ulicach, korkami i nieszczęsnymi brukowanymi ulicami. To miejsce, w którym wschód łączy się z zachodem, i gdzie swoje piętno odcisnęło wiele kultur, pozostawia ślad w sercu każdego, kto choć raz je zobaczy. Główną atrakcją turystyczną Lwowa jest zabytkowa starówka ze wzgórzem zamkowym. Czas w tym mieście się zatrzymał – widać to po kamieniczkach, kościołach, na ulicach Lwowa. Duch okresu historii nadal się nad nim unosi… Wieczorem wybrałyśmy się na spacer po starym mieście, zwiedzanie tego wielokulturowego miasta to czysta przyjemność. Nie obyło się bez sesji zdjęciowej przy kolumnie Adama Mickiewicza, Kamienicy Królewskiej, katedrze Ormiańskiej czy teatrze miejskim. Ten przyjemny spacer przerwał nagły deszcz. Poszukując miejsca schronienia, trafiłyśmy zupełnie przypadkiem do wyjątkowego miejsca: pokonując kolejne stopnie schodów i kręte korytarze, trafiłyśmy do kawiarni stworzonej na obraz i podobieństwo kopalni węgla, która w oryginalny i niezwykły sposób promuje lwowsko-galicyjski patriotyzm. Bowiem kawa we Lwowie to jest bogactwo naturalne, które – podobnie jak węgiel czy naftę – po prostu się wydobywa. W kawiarni zostały ustawione urządzenia i sprzęt kopalniany.

Całkiem przyjemnie było obudzić się w jednej z lwowskich kamienic, w której zlokalizowany był nasz hostel: zza okna dochodził dźwięk ulicznego zgiełku, co znaczyło, że najwyższy czas wstawać. Szybka kąpiel, poprzedzona jajecznicą jeszcze bardziej umiliła ten słoneczny poranek. Cały dzień na zwiedzanie Lwowa to i tak zbyt krótki czas, żeby móc odkryć całe piękno tego miasta. Odwiedziłyśmy Cmentarz Orląt Lwowskich, gdzie pochowano prawie trzy tysiące żołnierzy, uczestników obrony Lwowa i Małopolski Wschodniej, poległych w latach 1918-1920 lub zmarłych w latach późniejszych. W nastrojach zagościła chwila nostalgii i przemyśleń nad życiem osobistym. Nie obyło się również bez wizyty na Kopcu Unii Lubelskiej, z którego rozpościera się przepiękny widnokrąg. W szczególności warto odwiedzić to miejsce przy „lojalnej” pogodzie, gdzie promienie słońca rozświetlają starą część miasta, pozostawiając w naszej pamięci niezapomniany widok. Po tej skondensowanej podróży w czasie wybrałyśmy się na spacer ulicami Lwowa, gdzie czułyśmy, jak z każdego zakątka przemawia do nas historia. Skierowałyśmy się na ratuszową wieżę, wysoką na 65 m, z której roztacza się piękny widok na miasto i jego zabytki. A następnie do pięknego pałacu Pomirskich. Czas pędził niemiłosiernie i wreszcie nadeszła najwyższa pora, by opuścić Lwów.

ZNOWU W KRAJU

Pozostało nam jeszcze trzysta kilometrów do uroczego Kazimierza Dolnego. Po drodze odwiedziłyśmy Zamość, gdzie wjechałyśmy na cudowny stary rynek, odwiedziłyśmy najpotężniejszy z siedmiu zamojskich bastionów miejskich i oczywiście zrobiłyśmy pamiątkową fotkę przy założycielu miasta Janie Zamoyskim. W Kazimierzu spędziłyśmy tylko jeden wieczór, przechadzając się starymi uliczkami miasta – tu też nietrudno było odnieść  wrażenie, że czas stanął w miejscu. Zwłaszcza spacer przy zalewie wieczorem robi naprawdę niesamowite wrażenie, szczególnie gdy w oddali widać ruiny.

Nasza wyprawa nieubłagalnie gnała ku końcowi. Ostatni dzień spędziłyśmy w trasie, robiąc – bagatela – pięćset kilometrów. Wymęczone, ale szczęśliwe dotarłyśmy do finałowego punktu naszej podróży, a mianowicie do mariny w Błotniku. Tam przywitały nas motocyklistki oraz świeżo parzona kawa i jeszcze ciepły sernik – to wszystko umiliło nam ostatnie chwile we wspólnym motocyklowym gronie. Bogatsze w nowe doświadczenia, pełne nadziei, snując plany o nowej ekspedycji bursztynowym szlakiem, Motopomorzanki wracają do swoich domów. Tu kończy się nasza niecodzienna przygoda na dwóch kółkach. Oby nie ostatnia…

Polecamy:
Relacja z Motowoman Amber Expedition 2011: A może by tak szlak bursztynowy?